W sumie powinno być o Kózce i na pewno będzie, ale dzisiejszy post mogę zatytułować: z dnia wolontariusza.
W czwartek przenosiliśmy meble. O ile z pozostałymi kotami nie ma problemu,da się złapać i zamknąć w jednym pokoju, to z Kózką nie jest tak łatwo. Jak jesteśmy w domu to raczej chowa się i wychodzi na łowy, gdy się nie ruszamy (czytaj śpimy lub oglądamy tv). Zatem nie mogąc złapać brzdąca, który ciągle gdzieś się chował (a jest malutka i uwierzcie wszędzie się wciśnie) a trzeba było wynieść meble. Po ukończonym zadaniu liczę wszystkie koty 1,2,3,4 i oczywiście 5. Wszystkie są na miejscu. Po trzech godzinach pytam się czy ktoś widział Kózkę, która się gdzieś zawieruszyła. Kota ani widu ani słychu. Czarne myśli mnie dopadły...może ona gdzieś ugrzęzła i nie może się wydostać. A może jednak uciekła, no ale liczyłam, ...może policzyłam któregoś dwa razy. Ciśnienie mi podskoczyło, bo biedny trójnogi kotek jak sobie poradzi tam gdzieś... W panice przebiegłam wszystkie piętra, zajrzałam sąsiadom do kartonów i nagle słyszę głos z dołu...Kózka się znalazła. Wbiegam do domu i pytam gdzie kot....hmmmm no była tu przed chwilką. Mówię do siebie ja nie mogę nie szukam jej więcej. Potem wyszła nie wiem skąd, powąchała moją stopę a raczej tą nieświeżą skarpetkę i poszła dalej. Mówię do niej jak ci kiedyś futro przetrzepie to zobaczysz mała.
Ona tu słodko wygląda, ale to będzie taki przesłodki łobuz. Już biega z Funcikiem