Problemy
W czwartek Gacek był u weterynarza i dostał tabletkę na odrobaczanie. Lekarz uprzedził, że należy kotka obserwować, bo może mieć rozwolnienie, wymioty, kiepsko się czuć i różne inne. Wieczorem był markotny, śpiący, nie chciał wstać na jedzenie a brany lekko na siłę nie miał apetytu. W piątek coś tam marudził z jedzeniem, ale było OK. W sobotę była mała cofka po jedzeniu, trochę kaprysił przy mleczku, luźna kupa dawała nam więcej pracy, wymuszała zmianę podkładów w klatce i przymusowe mycie kociego zadka, ale szaleństwa i swawole nie dawały powodów do zmartwień. W niedzielę było wszystko w porządku do 14. Po 18 budzony nie chciał wyjść z klatki, wyciągnięty siadał i nie chciał się bawić, a wzięty na kolana nie chciał jeść. Za oknem słońce praży, w pokoju dusznawo – OK, lato daje się we znaki. Nie chce ciągnąć ze smoka, więc podaliśmy mu strzykawkami siemię, mleczko a na koniec jeszcze trochę wody, by się nie odwodnił. Gacek niemal na siedząco zasnął, więc potrzymany aż mu się odbije, został wsadzony do klatki, a my wyszliśmy obejść koty wakacjuszy. Po godzinie mąż jako dyżurny wrócił do Gacka i dzwoni na 999.
„Z Gackiem nie ma prawie kontaktu albo popiskuje rozpaczliwie tak, jak nigdy dotąd. Ledwo siedzi, albo przelatuje przez rękę. Próbuje go napoić, ale nie ma odruchu połykania. Temperatura spadła mu do 36,1’C (maluchy powinny mieć ok. 38’C).”
„Pakuj Go”
Dwadzieścia parę minut później spotykamy się na przystanku tramwajowym. Mąż jak przystało na prawdziwego mężczyznę, spanikowany, z Gackiem w nosidełku i ze łzami w oczach. Ja zobaczywszy i dotknąwszy Gacka staję się równie męska. Jeszcze dwadzieścia minut później wpadamy przez drzwi do przychodni weterynaryjnej a tam na nocnym dyżurze pandemonium. Wszyscy tak samo męsko pociągają nosami nad swoimi pociechami. Gacka oglądają i orzekną wszy, że „nie umiera, przynajmniej w porównaniu z innymi jeszcze nie”, odsyłają na koniec kolejki. Mały tak piszczy w nosidełku, że wyciągamy Go z niego, opatulamy w ręcznik i trzymamy przy sercu. Na zmianę: raz ja, raz mąż. Po półtorej godziny czekania, mały rozgrzany naszymi sercami i ocucony kapiącymi nosami, jest może nie bardziej kontaktowy, ale za to cokolwiek żwawy. W końcu wołają nas. Temperatura podeszła już pod 37’C, dostaje leki rozkurczowe i XXXXXXXXXXXXXX. Zasypia. A my nocnym tramwajem wracamy do domu.
Tu nagle okazuje się, że mały ożywa, nabiera chęci do zabawy, tarmosi myszkę, ciągnie szczurka. My padamy. Gasimy więc światło. Mały hałasuje. Pozostaje tylko jedno – bierzemy go z klatki. Na szczęście na piersiach tylko chwilę się wierci, znajduje sobie miejsce i tak zasypia. O drugiej w nocy przekładam go do siebie i mogę pospać do w pół do szóstej.
Rano budzik zarządza pobudkę, a Gacek skacząc na drzwi klatki nie pozwala go zlekceważyć. O szóstej wypija pierwsze 10ml mleka z siemieniem a o 7 kolejne 10ml. Przed godz. 9:00 Basia przychodzi na drugą zmianę matkowania. Po ponad godzinie szaleństw, Gacek wypija kilkanaście mililitrów mleka i zasypia na siedząco.
Docieramy do niego przed 15. Na kocyku wymiociny, w kuwecie rozwolnienie, a u krat siedzi Gacek i rozdzierająco woła. Nie jest tak źle jak wczoraj wieczorem, temperatura 36,9’C, ale pomni wczorajszego dnia widzimy, że nie ma co czekać aż się pogorszy. Myjemy utaplany ogonek i zabrudzony serdaczek. Próbujemy dać butelkę, ale nic z tego. Wciskamy więc strzykawką 6ml mleczka i idziemy do weterynarza. Mały krzyczy z nosidełka, więc idziemy z ręką w środku. Gacek siada okrakiem na ręce i przestaje płakać – potrzebuje dotyku. W poczekalni głównie śpi, parę tylko razy nerwowo się przebudzając. I seria badań. Serduszko czyste, płuca czyste – nie ma zachłystowego zapalenia płuc, morfologia OK. Przy okazji są robione testy na kocie wirusowe choroby – wyniki negatywne. Ufff… Orzeczenie – to ciągle reakcja na odrobacznie. Cholerne robale !
Troszkę uspokojeni wracamy do domu. Mały śpi dobra godzinkę, potem budzimy go na jedzenie. Nie chce. Ledwo wmuszamy z 5ml. Nie chce iść spać. Popiskuje. Próbuje iść, ale nie ma siły. Postawiony na podłodze, szuka nogi i przy niej siada przytulony. Mąż bierze go na kolana. Staje mu na brzuchu (ma na czym – porządne oparcie) i opiera się o piersi. Nie chce się kłaść. Kładzie się więc mąż a mały siedzi mu przy brodzie. Coraz bardziej się kiwa. W końcu zsuwa się na wznak i sapiąc jak ekspresowa lokomotywa zasypia. Gdy się rozgrzewa, mąż zawija go we własne spodnie i tak zostawia na materacu, by go nie obudzić. Śpi.
Co mu w sumie jest, nie wiemy. Za dwie godziny pobudka. Będziemy próbowali go poić po trochu, by się nie odwodnił ani nie opadł z sił. I tak co dwie godziny. Przejdziemy przez to razem.
Nie przyjmuję do wiadomości, że może GO nie być...
Tyle dla NIEGO miłości, dobrej energii od wszystkich pozytywców...
PS.
wypił 5 ml mlek...