W weekend Lukita zaliczyła małą wycieczkę do cioci saszgali na łono natury. Wycieczka mala, lecz przygoda wielka. Oczywiście zaczęło się jak z każdym dzieckiem - zczuła że coś się dzieje i bardzo nie chciała nigdzie jechać. Schowała się pod front kuchenny - musiałam go na szybko rozmontować. W samochodzie dostała lekkiej choroby lokomocyjnej i zwymiotowała -_- Przy czym to trochę moja wina, bo dałam jej nieopatrznie podwójne śniadanie.
Jednak już na miejscu Lukitce bardzo się podobało. Co prawda jeden dzień musiała się zaklimatozować, ale drugiego już radośnie zwiedzała, próbowała broić i cwaniakować jak się tylko da. Okazało się, że bardzo ładnie radzi sobie z spacerowaniem na szelkach, chociaż trzeba ją mocno pilnować na spacerach - jest bardzo żywotna, próbuje wejsć/wskoczyć wszędzie i niezbyt szanuje opinie starszych. No i wybierać można tylko ograniczoną, spokojną przestrzeń, jak ogródek czy taras, bałabym się zabrać ją w jakiekolwiek bardzej ruchliwe miejsce lub na otwartą przestrzeń.
W słońcu widać, że jej futerko jest właściwie bardziej szare niż bure:
Oczywiście wszystko ciekawe i ekscytujące, ale największą atrakcją okazała się możliwość spania ze mną w łóżku. Lusia była bardzo słodko uciążliwa - całą noc wtulała się, gadała i śliniła mi na włosy

Próbowała również mnie lizać po oczach i przytulać pieluchą do szyi. Jedym zdaniem nierówna mieszanina wzruszenia i ohydki nam towarzyszyła.
O drugiej musiałam wstać przebrać ją, bo jednak dość mocno się wtula tą pieluchą - nie da się oszukać nosa. A rano musiałam umyć obślinione i wylizane włosy.
Droga powrotna okazała się bardzo spokojna - Lusia prawie całą spała, po powrocie do domu zarządała ogromnego obiadu i po czym wrócila do naramo-codzienności, złożonej głównie z molestowania Milka i mordowania pluszowych myszek.
W następnym odcinku opowiemy co wyszlo na kontroli kotki oraz jakie Lusia dostala prezenty
