Strasznie ubolewam nad sytuacją z oswajaniem Liska - po prostu brak czasu, by poświęcić się temu, jak należy. Najpierw ograniczały nas poważnie chore koty (najpierw kilkunastotygodniowa walka o Guzika, wodonercze u Tary i guz na wątrobie Kanso, które zbiegły się w czasie z początkiem pandemii), potem ponad roczna walka o Tarę, absorbującą po kilka godzin dziennie. Po odejściu Tary, pojawili się Miki i Rubin oraz choroba mojej babci. I tak przez cały czas nie było jak popracować nad polepszeniem relacji z Liskiem. Nie jest gorzej - Lisek jest szczęśliwy, ale socjalizacyjnie nie rozwinął się wcale. Teraz sytuację dodatkowo utrudnia fakt, że kiedy Miki i Rubin nie są zamknięci (a staram się, by byli zamknięci jak najmniej, bo z kolei oni bardzo ciężko to znoszą), Lisek absolutnie nie zejdzie z szafy. Raz, że ogromnie ciężko mi go tam dosięgnąć, dwa, że to jego teren... I tak trochę utknęliśmy
Ktoś może powiedzieć, że nie wszystkie koty trzeba zmuszać do tego, by oswoiły się z dotykiem ludzkiej ręki; że niektóre trzeba uszanować w ich niezależności i cieszyć się tym, że choć niedotykalskie, żyją szczęśliwie obok nas. Ja tak nie uważam - moim zdaniem każdy kot powinien być przyzwyczajony do tego, że czasem trzeba coś przy nim zrobić, musi być nauczony przyjmowania leków i zabiegów pielęgnacyjnych. Nie wyobrażam sobie na dłuższą metę, że nie mogę kota dokładnie obejrzeć i omacać, by w porę zauważyć coś niepokojącego. A nade wszystko nie wyobrażam sobie opieki podczas choroby, kiedy to czasem dość często w ciągu dnia trzeba podać leki. Dlatego tak bardzo leży mi na sercu oswojenie Liska. To, że czuje się obok nas swobodnie, to za mało
