u Trixi nastąpił przełom.
pisałam już, że mizianki lubi. że mruczy, że się kula, że jest szczęście - ale tylko wtedy, kiedy człowiek się domyśli i do niej przyjdzie. no dobra, raz podeszła, usiadła na dywanie i wyraźnie czekała, kiedy to niedomyślne z kanapy się zainteresuje i hołd okaże. ale nic poza tym!
imaginujcie sobie zatem taką sytuację wczoraj:
wieczór późny, mrok za oknem. człowiek miał wolne, więc cały dzień latał jak dziki i dopiero teraz zaległ sobie na kanapie. zalegli też inni koci: Dżender, Królik, nawet Burak, gdzieśtam Józka, gdzieśtam Etna. ale tuż obok człowieka na kanapie miejsca wolnego kawałek został.
i oto nagle królowa Trixi przychodzi, hops! i układa się na tym miejscu. i opiera łepetynkę na człowieczym biodrze. i mruczy, sama z siebie!
co prawda, długo nie poleżała, bo koci się po niej przewalać zaczęli, a to jeszcze zbyt daleko idąca poufałość, ale nie było syków ani pacłapek, tylko Trixi godnie zeskoczyła i poszła na drapak, skąd do człowieka co jakiś czas mrużyła oczy, dając do zrozumienia, że ogólnie to jej dobrze i w sumie jest szczęśliwa.
a rano dziś leżała obok kanapy (bo na kanapę z jazgotem pchał się plebs, śniadania żądając), a widząc, że człowiek się obudził, wystawiła brzuszek do głasków.
mogę chyba zatem z dumą donieść, że Bastylia kociej niedostępności padła i Trixi została zdobyta
