Wieczór. Powoli zaczynamy krzątać się w kierunku łóżek. Dusia też by chciała się gdzieś wtulić. Tylko gdzie? U kogo ? Tupta do mnie. Ale ja jeszcze idę do łazienki. Do męża? Ale on idzie do kuchni. Do pociechy? Ale ona miota się od pokoju do pokoju. Dusia też idzie raz w lewo, raz w prawo, raz pod fotel, raz na kanapę. I ciągle nikt nie chce siąść na swoich czterech literach. W końcu Dusia zwiesza głowę i krok za krokiem idzie powoli do swojego koszyka… Wtem! Tak! Pan przysiadł na kanapie z pilotem! Dusia w te pędy, już z dala miaucząc, ekspresowo kuśtyka utykając tylko z lekka. Pod kanapą jeszcze miauknięcie dla kurażu i skok na kanapę. No, prawie skok. Ale się dzielnie wciąga. Podchodzi. Patrzy mu w oczy. Miau! Miau! On kładzie na nią rękę, więc ona ukontentowana kładzie się obok i mruczy, i mruczy, i mruczy…
Tak było w sobotę, i w poniedziałek, i przedwczoraj, i wczoraj. Tak było. Do wczoraj. Bo dziś już nie. Jutro też tak nie będzie. I nie będzie już nigdy.
Dusia odeszła. I już nas nie przywita u drzwi. I nie przyjdzie na kanapę domagać się pieszczot. Już nie zamruczy. Już jej nie ma. Poza wspomnieniami.
Żegnaj Dusiu. Żegnaj kotku. Wiesz, że byłaś wyjątkowa, w swej delikatności, pozytywności, we wszystkim...
Wszystko się kiedyś kończy. Nawet najdłuższa droga ma swój koniec. I droga życia też ma swój kres. Przez tęczowy most odeszła Dusia. Jak na śwarną 20-letnią emerytkę przystało, żwawym krokiem przekroczyła granicę, która dzieli życie od tej drugiej mniej znanej strony. Już nie będzie przychodziła lizać nam ręki, już nie będzie mruczeć przy uchu, nocą już nie klapnie zadkiem nam na czole.
Będzie nam Ciebie brakowało ślicznotko. Już Ciebie nam brakuje.