Odkąd Kornelia jest wypuszczana na salony, czyli od wczoraj, zastanawiam się skąd w takim małym stworzonku tyle energii. Kocha się bawić, każda zabawka jest atrakcyjniejsza od poprzedniej, ale w sposób nieokiełznany szaleje na punkcie tych uciekających. Żywych nie posiadam, więc użyczam im swoich sił witalnych, niestety moje się kończą znacznie szybciej niż Korneli… Kiedy już wygląda na zmęczoną, zanoszę ją na drzemkę do „separatki”, bardziej ze względu na mojego Majka, bo chłopina z oczu jej nie spuszcza, chociaż te oczy to już na zapałkach. Kota wytrzymuje w samotności zaledwie parę minut, tak żałościwie płacze i drapie w drzwi, że mi się serce kroi, no i przecież że wypuszczam, a imprezka rozkręca się na nowo. Aktualnie właśnie trwa kolejna odsłona...
Ech, cudna z niej dziewczyna. Często i chętnie okazuje zadowolenie głośnym traktorzeniem i ugniataniem tego, co jej się pod pazurki nawinie. Jest bardzo ruchliwa i ciekawska, uwielbia skakać po półkach i przesiadywać na parapecie. Miziaka raczej z niej nie będzie, chociaż już nie ucieka przed dotykiem – pod warunkiem, że widzi zbliżającą się dłoń. Dotykana znienacka, choćby najdelikatniej, wciąż lekko się wzdryga i cichutko popiskuje. No, ale kiedy ma ochotę na głaski... wygina się, pręży, wyciąga i turla. Na tym dotykowy kontakt z człowiekiem powinien się według niej kończyć, żadnego brania na ręce, czesanie tylko kiedy jest czymś mocno zaabsorbowana (np. ptakami za oknem), obcinanie pazurków za żadne skarby świata (udało mi się spacyfikować ją na czas jednej łapki i to dosłownie samych końcówek), przemycie oczków tylko w przelocie.
No i padła wreszcie, o cudzie! Po około ośmiu godzinach niemal nieustannego dokazywania. Zasnęła pięknie w fotelu, wprawdzie w zasięgu Majkowego wzroku, ale on też już zrezygnował z dozoru i oboje smacznie chrapią.
