Pewne znaki na niebie i ziemi (tak naprawdę to w kuwecie, pierwsze znaki prawie zawsze są w kuwecie) zwiastowały, że maluszkom coś dolega. Zatem zebraliśmy próbki z rzeczonej kuwety i wysłaliśmy na badania. Wynik wskazał kokcydia, a więc maluszki zamiast pojechać do weterynarza na szczepienia, pojechały zawalczyć z chorobą. Przez następne 5 dni muszą dostawać zastrzyki, mam nadzieje, że nie przestana mnie lubić.
W weterynarza pierwszy na ochotnika wyszedł Bajzel. Chłopak odważny jeśli chodzi o zwiedzanie, ale kiedy doszło co do czego najpierw wystrzelił jak torpeda z rąk pani weterynarz, a później jak już został obezwładniony to darł się najgłośniej. Bajzello niby chojrak, ale trochę taki wypłosz
Następna była Szachrajcia. Malutka taka, ale zapłakała tez malutko. Szybka akcja i panienka z powrotem w kontenerku siedziała.
Wygląda jak jakiś mały pustynny kotek
Ostatnia w kolejce była Granda. Nasza milcząca piękność, która w końcu nauczyła się miauczeć. Ale nie tam podczas zastrzyku, tam była dumna i wyniosła, przynajmniej na tyle na ile jej słodka kosmatość pozwala. Granda napędziła mi trochę stracha. W drodze powrotnej musiała liznąć, któreś z rodzeństwa, a jako że lek niezbyt przyjemny to ślina zaczęła jej się pienić. Na szczęście szybko załagodziliśmy sytuacje porcja jedzonka.
Granda, która nauczyła się miauczeć bywa słodko-nieznośna kiedy się czegoś domaga
