Popołudniu Rudy stał się jakiś słabszy. Zmierzyłam mu temperaturę - 37 stopni. Miewał już tyle, zwłaszcza, gdy nie mógł zrobić kupy. Faktycznie, w jelitach z pewnością była. Włożyłam mu więc termofor, szczelnie opatuliłam kocykiem. Potem wzięłam go do pokoju, by cały czas mieć go na oku. Był zrelaksowany i widać było, że jest mu dobrze w tym polarowym kokonie.
To stało się, gdy jedliśmy obiad.
Rudy jęknął i wyglądało jakby chciało mu się wymiotować, ale nie miał siły wstać. Postawiłam go więc na nogi. A raczej miałam taki zamiar - bo zamiast postawić, właściwie go położyłam. Nie oddychał. Serce nie biło. Zsiusiał się. Zaczęliśmy robić mu masaż serca i sztuczne oddychanie. Po 15 minutach nadal żadnej reakcji, oka można było dotknąć palcem. Kompletny brak życia. Rozsypaliśmy się
Rudzielec był z nami zaledwie trzy tygodnie. Od pierwszego kontaktu jednak wbił się pazurami w nasze serca tak mocno, że czujemy się teraz jak po stracie przyjaciela. Tak wiele rozumiał, gdy się do niego mówiło, miał takie mądre oczy... Współpracował, choć wiemy, że mógł ugryźć i był taki wdzięczny za wszystko! Naprawdę uwierzyliśmy, że będzie dobrze, że najgorsze już za nami.... Kilka dni temu przestaliśmy się bać, że umrze... Myśleliśmy, że kryzys już minął. Śmierć spadła jak grom z jasnego nieba i zabrała go nam w ciągu sekundy...
Pocieszamy się, że jeśli to się miało tak skończyć, to dobrze, że tak nagle, szybko, w jednej chwili. Że wcześniej zdążyliśmy go wytulić, że miał okazję poczuć, że jest naprawdę kochany, zaopiekowany i z całych sił przyciśnięty do serca

Ale boli mimo to
