Parę dni nie pisaliśmy o Gacku, ponieważ złożyły się na to i nieplanowane problemy (jak to problemy - przeważnie nie są planowane) z Gackiem oraz trochę zawodowych spraw, które razem zabrały nam czas na pisanie.
Z Gackiem zaczęło się w ostatnią sobotę. Od rana nic jeszcze nie zapowiadało,ze będą kłopoty. W niedzielę jeszcze szalał, podgryzając tu i tam tam nas oraz zabawki, Po południu stracił trochę rezon, ale to nie wzbudziło naszych obaw.
Wieczorem nie chciał już jeść. Ani kociego pasztecika, który parę dni wcześniej wprowadziliśmy, ani mleka. Ledwo strzykaweczką wmusiliśmy mu 4 ml mleka i poszedł spać. Po dwóch godzinach wstał i zrobił kupę jak stodoła. A potem trochę mu się "ulało" z pyszczka, tego mleka sprzed dwóch godzin. No i nic nie chciał. Przed północą pobudka - bo to od dobrych dziesięciu godzin prawie nic nie zjadł. Dostał 6 ml i... odjazd do Rygi. A potem jeszcze super rozwolnienie.
No i oczywiście nici z jedzenia. Nie kładł się, bo pewnie miał mdłości, tylko cały czas siedział. Aby nie marzł, siedział ze mną w łóżku, wtulony w pachę albo łokieć. O 5 udało dać mu się trochę na siłę 5 ml mleka. Nic się nie ulało, ale dalej siedział i nie pozwalał się ułożyć. Zmęczony, senny lecz nie śpiący, bez apetytu i nagle taki wychudzony z brzuszkiem w rozmiarze minus jeden. Po sierści widać było, że jest już trochę odwodniony.
Na 9 do weterynarza i kroplówka. Pomogła o tyle, że sie trzymał. Ale z jedzeniem ciągle ten sam problem - 2...4 ml i warta na siedząco. Ze zmęczenia po godzinie zasypiał na siedząco, albo przewracał się by wstać. Zero zabawy, zero harcy, zero kociej radości. I w naszych sercach również zero radości, sam smutek i niepokój, bo widzieliśmy jak chudnie w oczach i gaśnie. I kupa płynna jak siki. Choć prawie nic nie jadł, więc i jej było mało.
Kolejna noc razem z nim w łóżku. Siedział koło ramienia albo w pasze, opierając sie łapkami o szyję lub piersi. A gdy zmęczenie go zmogło, spał tak na siedząco złożywszy głowę na mnie.
W poniedziałek rano znowu weterynarz. Próbka z kałem, którą jeszcze wniedzielę jeszcze zanieśliśmy, bo coś dziwnego z niego wyszło, dała już wynik. To pierwotniaki tak go męczyły. Dostał celowane lekarstwo. Póki co, po powrocie do domu było tak jak przez poprzednie dwa dni. Zero apetytu. Wmuszanie po 1 ml mlek - by się nie zwymiotował. Trzymanie przysypiającego na siedząco malucha. I co godzinę znowu strzykaweczka z kolejnym 1 ml mleka.
Aż do 2 w nocy. Wtedy dostał znowu 1 ml i ryk. Dostał drugi - i chciał pogryżć strzykawkę. O... idzie dobre. O trzeciej po 1 ml znowu pisk i darcie japy. Więc kolejne dwa militry. I znowu wrzask. O nie mój mały. Idzie dobre, ale nie możemy przedobrzyć. Gacek wychudzony jak szkieletor, z ogromnym apetytem.
O szóstej dostał już 4 ml. A my w zamian dostaliśmy krzyk, że tak mało dajemy. Dalej poszło już z górki. Krzyki ustały w środę, gdy po południu za zgodą weterynarza do diety zaczęliśmy dodawać z powrotem pasztecik. Brzuszek był już coraz bardziej okrągły, Gacek coraz bardziej szczęśliwy, my coraz mniej zmęczeni nocnym cogodzinnym wstawaniem, a coraz bardziej zmęczeni jego wariactwami.
Rozwolnienie już zgęstniało, choć jeszcze nie minęło. Cały czas jeszcze chodzimy na kroplówki i lekarstwa, ale coraz więcej czasu musimy znowu poświęcać na zabawy. Na szpona, na szczurka, na kuleczkę... No i doszły nowe zabawy. Kocia alpinistyka.
Kocia alpinistyka polega na tym, że kot wskakuje na spodnie i w okamgnieniu wspina się aż do pasa. Ale ślubny miał ubaw, widząc moją minę, gdy Gacek w dwie sekundy z poziomu stóp wspiął mi się aż do kieszeni. Mina mu zrzedła, gdy to samo Gacek zrobił u niego. Z tą różnicą, że ślubny był w krótkich spodenkach i Gacek wspinał się pazurkami po jego nagich nogach. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni...
Ja się śmieje ostatnia. A ze mną Gacek.
